niedziela, 6 marca 2016

Rozdział 22 cz.2

- Gdybym nie był pewien to bym się na to nie zgodził – pomachał naszą umową
- Dobra dobra! Pożyjemy zobaczymy. A teraz idź mi stąd bo jak cię pieprznę…!
- O co ci chodzi?
- Daj mi spokój! Przestań za mną łazić!
- Bo co?
- Bo Andris będzie zazdrosny
- Ojejku jak mi przykro!
- Czyli się przyznałeś
- Co?! Do czego?
- Że mnie kochasz
- Ja nikogo nie kocham!!!
Szedłem właśnie w stronę pokoju, (jak ja kocham kible na korytarzu) ale nagle zatrzymałem się w miejscu, on stał za mną. Widziałem jego cień, z rogami
- Więc pewnie jesteś strasznie samotny…
- Mylisz się! Mam setki demonów pod moje rozkazy!!!
- Ale oni… nie robią czegokolwiek dla ciebie, są opętani…
- A sataniści?
- Ci psychicznie chorzy brudni nekrofile…?
Milczał. Odwróciłem się do niego. Po jego policzkach spływały łzy
- Lucjan… nie możesz być aż taki zły… w każdym stworzeniu jest choć odrobina dobra…
Pociągnął nosem, zbliżyłem się do niego i położyłem mu dłoń na ramieniu
- Mógłbyś…
- Tak? Lucjan?
- mnie przytulić…?
- Och… chodź…
Objąłem go, wtulił się w moje ramię i rozpłakał
- Ciii… już dobrze… nie martw się, wszystko naprawimy jeśli mi pomożesz
- Naprawdę…?
- Tak
Głaskałem go po plecach a on powoli się uspokajał. Poczułem że jedna jego ręka odsuwa się z mojego barku. Odepchnąłem go z całych sił, tak jak myślałem miał w dłoni sztylet
- Gratulacje! Prawie ci się udało… - zasapałem
- Skąd wiedziałeś?! Jak to?!?!? Jak to możliwe?
Zamiast jednak marnować cenne sekundy na dogadywanie mu, zacząłem zbierać wielki ładunek piątego żywiołu. Byłem prawie pewien że jestem w stanie kontrolować go w innych stanach skupienia. Chciałem zaatakować ogniem, kiedy jednak wysunąłem rękę do przodu i siłą woli spróbowałem wytworzyć płomień, energia zakotłowała się, powstał jeden wielki chaos po czym wszystko rozeszło się po pomieszczeniu jak błyskawice. Tymczasem mój wróg już wstał z ziemi
- Hahaha! Ale z ciebie nieudacznik!
- Sam przed chwilą przepuściłeś idealną szansę zabicia mnie – uderzyłem go nie wielkim ładunkiem bo nie było czasu stworzyć większego. Ten jednak tylko machnął ręką jakby odganiał się od muchy nie od czegoś co zabiłoby zwykłego człowieka. Zaczął się do mnie zbliżać. Zamrugałem gwałtownie i skupiłem się na czymś innym. Przejrzałem szybko jego budowę od kości po struktury mózgu
- Muszę przyznać, że jesteś bardzo inteligentny, tylko udajesz debila co? – pochwaliłem go
- Cóż – uchylił się przed pociskiem skierowanym akurat w jego dawniej naruszoną czaszkę – muszę przyznać że ty wręcz przeciwnie. Jesteś debilem a zgrywasz nie wiadomo co
- Tak uważasz?
- Tak, przykro mi to mówić ale nie sądzę żebyś kiedykolwiek mnie w czymś prześcignął. Na przykład w tą waszą głupią grę
- Zamierzasz grać w swojej drużynie?
- A jakże. Wkrótce twoja buta się skończy. Jeszcze wspomnisz moje słowa
- Och… nie jestem butny tylko pewny siebie. I wierzę w moich ludzi
- Kogo wystawisz?
- Jeszcze nie wiem, nawet jakbym wiedział to bym ci nie powiedział
- Och! Oczywiście! Jakbym nie mógł wyczytać tego w twoich myślach…
Odruchowo utworzyłem barierę a na wszelki wypadek uciszyłem myśli
- U… jakiś ty buntowniczy… zupełnie jak ja!
- W niczym ciebie nie przypominam!
- A właśnie że tak!
- A właśnie że nie!!!
- No widzisz…
- Yyy… przestań tak na mnie iść! Zaraz się korytarz skończy… - nagle potknąłem się o sam nie wiem co, może nawet własne nogi. Stanął nade mną
- Hej! A co z naszą umową?!
- Co to ma do rzeczy?
- Nie możesz mnie zabić przed wrześniem!!!
- Dlaczego?
- Zlituj się nie mam już siły, nie dam rady się bronić! Nie możesz mnie zabić…
Pochylił się do mnie, przyklęknął. Przyłożył mi sztylet do gardła – Nie krzycz tyle słodziaku…
- Pożałujesz tego! Moi ludzie cię pomszczą… - paplałem byle jeszcze chwilę go czymś zająć, energii miałem coraz mniej, nigdy tyle naraz nie użyłem do jednego ładunku. Prawdopodobne było nawet że z powodu małej odległości zginę od własnego ataku…
- Hahaha! Co mi mogą zrobić twoi ludzie…?
-Martwiłbym się raczej co ja ci mogę zrobić!
Uniosłem dłoń z energią tak przesyconą że nie mogłem nawet spojrzeć na tak jasne światło, żeby nie oślepnąć. On spojrzał i go poraziło. Przyłożyłem dłoń wprost do jego serca, drugą ręką odsuwając sztylet z mojego gardła. Powaliłem go na ziemię i trzymałem dłoń na jego sercu aż światło całkiem przygasło a ja straciłem przytomność.
- No powiedz jak?! Dlaczego właśnie ja??? – lamentował Andris. Otworzyłem oczy, klęczał przy mnie, jego oczy były zalane łzami, kurczowo trzymał się mojej koszulki, spojrzałem na diabła, leżał teraz w postaci człowieka blady jak ściana. Jego klatka piersiowa się nie poruszała. Ukradkiem wyciągnąłem rękę do jego dłoni, była zimna i martwa zupełnie jak mięso które każdemu pewnie zdarza się kroić przed obiadem. Zamknąłem oczy, nagle poczułem jak Andris kładzie dwa palce na mojej szyi – Może… może jednak… Leo! Och kurwa! Tętno mu wróciło… - położył głowę na mojej piersi i gorzko zapłakał – Serce… serce ci bije… kochanie żyjesz…? Błagam daj mi jakiś znak...
Wziął mnie za rękę i przyłożył ją do ust – Jesteś ciepły…
Ścisnąłem ledwo co jego palce
- Leoś!... Moje kochanie… wszystko dobrze?
Otworzyłem oczy raz jeszcze, ujrzałem jego zapłakaną twarz, w jego oczach iskry nadziei, kiwnąłem z trudem głową. Było mi przykro że przeze mnie musi to przeżywać. Gdybym był sam to bym się z tego wylizał a tak on musiał cierpieć. Podniósł mnie delikatnie, wziął mnie w ramiona, i oparł brodę na moim barku – Byłeś zimny… i blady… jak trup! Nie czułem twojego tętna… - załkał – Dlaczego akurat ciebie musiałem tak pokochać?
Westchnąłem cicho
- Wybacz… nie miałem nic złego na myśli, raczej… dlaczego akurat musisz być wybrańcem…?
- Zabiłem…? – szepnąłem
- Nie bój się… gdy tylko was znalazłem, przebiłem go drewnianym kołkiem, poderżnąłem gardło a dla pewności, skręciłem kark
- Mrr… jakiś ty odważny… - bardzo się wysiliłem żeby tyle powiedzieć
- Tak… martwego dobiłem… możesz się przespać, bądź spokojny, będę nad tobą czuwał…
Nie mogłem się powstrzymać żeby nie zamknąć oczu i nie odpłynąć.
Nagle stanąłem naprzeciwko ludzi siedzących na krzesłach w długim korytarzu, byłem tuż przy jego końcu bądź początku gdzie były drzwi. Owe drzwi były z ciemnego drewna i nie miały klamki a jedynie gałkę, otworzyć dało się je tylko z drugiej strony
- Przepraszam gdzie ja jestem? – zapytałem moje senne wytwory. Choć jakby nie patrzeć to nie był zwykły sen. Czułem że ta sytuacja jest nienaturalna, że coś jest nie tak. We śnie goniący nas słoń z serem zamiast głowy nikogo nie dziwi a nasz mózg uznaje to za naturalne.
- W czyśćcu – odpowiedział jakiś gruby mężczyzna
- No właśnie! Na koniec kolejki! – dodała stara anorektyczka w różowej czapce z daszkiem. Spojrzałem z przerażeniem na niekończący się korytarz
- Zamknij się… babo! Nie widzisz że to wybraniec?! – uciszył ją ksiądz o wielkim nosie – On chce z nim rozmawiać!
- Umarłem?!
- Nie – odparł grubas – tylko śpisz
- To… dlaczego tu jestem?
- Pedał – warknęła kobieta
- Cicho! – zagrzmiał ksiądz – toć mówię że ON chce gadać z tobą
- Kto?
- ON! Nie słyszysz?!
- Ktoś z ZWN?
- Co?
- Z Zarządu Warlandzkiego Nieba?
- Nie owieczko… On. I tyle
- No dobrze… Ale jak będę tak długo spać – znów zerknąłem w długi korytarz – to umrę z wycieńczenia i głodu…
- I ten twój kochanek pedał będzie załamany! – szydziła kobieta
- A pani nigdy nikogo nie kochała? – osunąłem się na ziemię po ścianie naprzeciwko ludzi. Anorektyczka pokręciła głową ale wyraźnie posmutniała
- Za co tu jesteście?
- Za moją zuchwałość – odparł po namyśle grubas – byłem bogaty ale skąpy jak cholera, własnej żonie żałowałem na suknię do trumny… Do trumny! Odebrała sobie życie… przeze mnie! Wykorzystywałem pracowników, miałem kochanki, biłem syna za byle co
- Jak pewnie widzisz, nie szanowałam się… zżarła mnie pycha, pragnienie bycia piękną…
- A ja… po prostu byłem złym człowiekiem – westchnął kapłan, wyraźnie nie chcąc zdradzać mi szczegółów
- Aha… A długo tu jesteście?
- Sto dwadzieścia – mruknął gruby
- Dziesięć – mruknęła kobieta
- Pięćset – powiedział z dumą ksiądz – a odsiedziałem dopiero sto
- Cóż…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz