środa, 4 maja 2016

Rozdział 4 cz.2

Leo
Z głębokiego snu obudziły mnie dopiero trzaskające za oknem pioruny, błysnęło się właśnie gdy otworzyłem oczy, deszcz strugami spływał po szybie. Usiadłem i przeciągnąłem się. Staliśmy na stacji.
- Coś się zepsuło - rzekł dziadek - stoimy już od godziny
- Och...
- Nie budziłem cię bo lepiej żebyś to przespał, tak się będziesz nudził...
- O rany... ale krzywo spałem, wszystko mnie boli - mruczałem drapiąc się po obolałym karku
- Się poprzeciągaj i gramy w pokera
- Oj dawno nie grałem
- To zaraz sobie przypomnisz
- Na pieniądze gramy?
- No chyba nie w rozbieranego, pewnie że na pieniądze
- Dobra...
Kiedy już ograł mnie i straciłem około stu anorów, znudziło nam się, oddał mi połowę moich pieniędzy mówiąc, że był mistrzem w pokera i szkoda mu mnie. Potem do wagonu ktoś załomotał i poszedł dalej, wyszliśmy na korytarz tak jak i inni ludzie, było ciemno i tylko pioruny od czasu do czasu wypełniały wszystko jasnym białym światłem
- Pociąg dalej nie jedzie! - powiedział jakiś mężczyzna w uniformie - Przesiadacie się na inny! Proszę o pośpiech! Za dziesięć minut odjeżdża zastępczy pociąg i nas to nie interesuje czy ktoś został czy nie!
Wróciliśmy do przedziału. Założyłem glany nawet bez wiązania, zarzuciłem na ramię plecak, kurtkę wziąłem pod pachę i ruszyłem za ludźmi, Joe był tuż za mną. Wyszliśmy przed pociąg, zeskoczyłem prosto w kałużę błota, pomogłem jakiejś pani zdjąć wózek po czym ostrożnie żeby nie potknąć się o mokre tory poszedłem dalej. W glanach miałem mokro a kaptur też zaczął przemakać, okryłem się kurtką czekając aż ktoś wskaże nam gdzie jest ów zastępczy pociąg.
- Pociąg jest pięć minut drogi stąd przy zwrotnicy - ozwał się facet. Założyłem plecak porządnie i szybko zasznurowałem buty, kurtkę przewiązałem w pasie. Kobieta od wózka okryła swoje dziecko kocem i podeszła do mnie
- Proszę pana! Proszę pana! Co się dzieje? Co on powiedział?
- Musimy podejść, pociąg jest przy zwrotnicy, musi jakoś ominąć ten zepsuty, nie zmieszczą się przecież na jednym torze
- Aha no tak. Jak ja mam zdążyć?? - zapytała zrozpaczona
- Zdąży pani mamy dziesięć minut a to nie daleko ale trzeba już iść - powiedziałem ściągając kurtkę i podając jej - proszę, widzę że pani zimno
Podziękowała i okryła się kurtką, po czym zaczęła dziarsko pchać wózek przed siebie
Po jakimś czasie wsiadałem jako jeden z ostatnich do nowego pociągu, przemoczony do suchej nitki. Nagle znów ją zobaczyłem biegła, dziecko miała na ręku wózek poszedł do lamusa w sytuacji kryzysowej, machała ręką kiedy pociąg zaczął już ruszać. Serce mi stanęło. Czułem że powinienem coś zrobić. Zeskoczyłem ze schodów plecak zostawiając u nóg dziadka. Pobiegłem szybko w stronę pierwszego wagonu, zacząłem machać i krzyczeć do maszynisty lecz ten niewzruszony jechał dalej powoli. Pobiegłem przed pociąg i jakieś dziesięć metrów przed nim stanąłem na torach. Wiedziałem jak to jest zostać samemu na środku pustkowia a ona była z dzieckiem. Jestem człowiekiem czynu rzadko stoję obojętnie. Zamknąłem oczy widząc jak pociąg się zbliża, nagle usłyszałem pisk. Otworzyłem oczy i ujrzałem tuż przed sobą blachę pociągu, deszcz odbijał się od niej i padał mi na twarz. Nagle ktoś złapał mnie za rękę. Szarpnął i wepchnął do jednego z wagonów, to była ona, dziecko trzymała na rękach jakaś dziesięciolatka. Kobieta zaczęła szlochać i całować mnie po rękach. Po chwili uświadomiłem sobie że i mi cicho spływają po policzkach łzy
- Pan, pan sobie nie zdaje sprawy co zrobił! Mnie by tu zabili! Zakon by mnie zabił! I moje dziecko, ten transport był moją ostatnią nadzieją, ja... gdybym tu została, to... to... - spojrzała na mnie i widząc że płaczę przytuliła mnie mocno - Już... już... kochanie, nic się nie stało, jesteś cały...
Pociągnąłem nosem
- Cały mokry - zaśmiała się - przeziębi się pan, powinien się pan jak najszybciej przebrać w coś suchego
Ruszyliśmy wzdłuż wagonów szukając wolnego miejsca i dziadka
- Dokąd pani?
- Do Rawil
- Ja jadę do Awruk
- Po co? Tam nic nie ma, ani pracy, ani mieszkań
- Do męża
- Ma pan męża? No to wam życzę szczęścia... Naprawdę, życzę żeby dobre uczynki do pana wróciły. Niech pan to weźmie - zdjęła z palca pierścień
- Nie, nie, nie...
- Proszę! Przyniesie panu szczęście! - wcisnęła mi go do ręki
- Nie mogę! To nie w porządku...
- To tylko prezent
- Pewnie bardzo cenny... nie trzeba...
- Więc to dla pana męża, proszę mu powiedzieć że to od waszej dłużniczki
- Skoro dla niego to mogę przekazać
- No
Nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu
- Tu jesteś! - usłyszałem dziadka, odwróciłem się - Tam nam zająłem przedział - wskazał coś ręką. Pani jak chcę to też się zmieści
- Jeśli nie macie nic przeciwko to bardzo chętnie... Zosiu!!
Po chwili ja, dziadek, ta pani, dziesięciolatka i małe dziecko siedzieliśmy w jednym przedziale, gnając na południe Rawiańskiej ziemi. Choć na razie to byliśmy jeszcze na Likatwie. Miałem na sobie dresy i szarą koszulkę, siedziałem skulony przy oknie patrząc na czarne cienie drzew na tle granatowego nieba. Po karku spływała mi woda z mokrych włosów. Chmury trochę ustąpiły i w przerwach między nimi było widać krwawo czerwony, zaćmiony księżyc i gwiazdy, świecące jasno i niezagłuszone światłami ludzkich siedzib.
- Orientuje się ktoś którego mamy? - zapytałem w końcu
- siódmy na ósmy września - odparła kobieta
- Mhm... dziękuje - mruknąłem
- Możemy o czymś porozmawiać? - zapytała o ile dobrze pamiętam Zosia
- Jasne. O czym?
- Gdzie pan pracuje?
- Tam gdzie mnie potrzebują
- Czyli gdzie?
- Właśnie wracam z pracy w Łokatwie, kiedyś byłem nawet policjantem
- Aha. Wraca pan do domu?
- Tak
- Ma pan żonę?
- Nie
- Narzeczoną?
- Nie
- Dziewczynę?
- Mam męża!
- Ok, ok... A... Ładny jest?
- Mhm...
- Opisz go
- 25 lat, metr siedemdziesiąt wzrostu albo coś koło tego, jest silny... nawet bardzo, widziałem jak brał na klatę 100 kilo
- Eh! Wy dorośli, dla was liczą się tylko liczby! Chodzi mi o to... jakie ma oczy, czy często się uśmiecha, jaki ma głos, jaki jest jego ulubiony kolor...
Milczałem przez chwilę, zastanawiając się nad tym że nie zwracam na takie rzeczy uwagi. Może i kolor oczu pamiętałem ale to dlatego że to takie poetyckie i w ogóle. Ale jak opisać jego głos? Jakie lubi kolory nawet nie pytałem...
- Tak. Często się uśmiecha, jest zawsze pogodny - zacząłem w końcu mówić. Dziadek i matka Zosi zajęli się rozmową, jej brat spał, tylko ona mnie słuchała a byłem zatopiony we wspomnieniach - Jest bardzo miły i uprzejmy. Ma niebieskie oczy. Głos ma bardzo przyjemny, mówi wyraźnie, kiedy trzeba to głośno, kiedy nie trzeba to czasem szepta. Nie wiem jaki lubi kolor...
- A w jakie kolory się ubiera?
- Raczej stonowane... i zazwyczaj takie jakie występują w przyrodzie, moro, zieleń, brąz... nie wiem...
- Jak na ciebie mówi?
- Na mnie...? O rany... chyba... kochanie, albo kotku, albo skarbie
- A ty na niego?
- Oj co się tak wypytujesz? Normalnie Andris, ewentualnie ty gupi ciulu - zachichotałem, spojrzałem w niebo - Zośka...? Co jak teraz patrzymy na tą samą gwiazdę?
- Bardzo możliwe, zakochanym się tak zdarza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz