środa, 8 czerwca 2016

Rozdział 10 cz.1

Eliot
Znaleźliśmy Sebka i przespaliśmy noc u obcych na podłodze. Tak w ogóle okazało się że zabrał tego zwierzaka i dlatego się zgubił że ten mu uciekł i musiał go szukać. Rano lało jak z cebra, mimo to postanowiliśmy jechać dalej w stronę Rawil. Chłopcy mi zaufali a nie chciałam im mówić czemu tak naprawdę tam jedziemy. Leo, najsilniejszy z nas się poddał, był prawdopodobnie gdzieś na drodze do klucza, instynkt go zaprowadzi, my zaś podążając jego śladami pod sam koniec odbierzemy mu bransoletkę i ją zniszczymy, raz na zawsze pozbywając się problemu. Plany jednak szlag trafił i mafia nas dogoniła. Otóż ledwo wyszliśmy z domu Sebastian zauważył kogoś na drugim końcu ulicy, powiedział tylko - biegnij - ciągnąc mnie za ramię. Pobiegliśmy więc, ale postrzelili Sebę w nogę, mój brat oczywiście po niego wrócił. Sebastiana miałam gdzieś ale Sparta mi było szkoda więc zaczęłam osłaniać go ogniem. Skończyły mi się naboje i musiałam zwiewać żeby i mnie nie dorwali. Tak... Zostawiłam ich. Czuję się teraz okropnie.
Miałam już się poddać ale wtedy sił dodał mi... naszyjnik. Dostałam go od Andrisa, kiedy był ranny w Awruk, siedziałam z nim całymi dniami. Opowiadał o tym jak był berserkerem czyli po naszemu wikingiem, wisiorek miał przedstawiać młot Thora ich wielkiego boga, władcy burz. Mi tam to bardziej wyglądało na jakąś kotwicę ale co się będę kłócić? Nosił go jego ojciec, nosił go później Andris, a teraz moja kolej. Zanuciłam więc jedną z pieśni o Walhali których mnie nauczył, porzuciłam wszystko biorąc tylko skórzaną kurtkę, nóż i kałacha, no i tego zwierza, pobiłam jakiegoś kolesia i ukradłam mu motor. Miałam nadzieję że jadę w dobrą stronę.

Leo
Znowu się zaczęło. Zostałem na chwilę sam. Słyszałem szepty, krzyki. Wzywały mnie, coś mnie wołało... Oprzytomniałem kiedy zdałem sobie sprawę że wbrew własnej woli idę zupełnie ciemnym tunelem i mimo że nic nie widzę i nie znam drogi coś mnie prowadzi. Nie wiem ile to trwało ale nie starałem się wcale z tym walczyć nie chciałem zgubić się w tych kopalniach, wolałem już poczekać aż wyjdę na powierzchnię. Czasem zdawało mi się że prędzej dojdę do dna piekieł niż na powierzchnię. Po jakimś czasie ujrzałem wyjście, zacinał deszcz, zasłoniłem oczy przed światłem. Po ponad dobie spędzonej pod ziemią czułem się jak niewidomy który odzyskał wzrok. Nagle zorientowałem się że nie mam nic. Nie wziąłem swojego plecaka w którym miałem cały dobytek. Nagle się obudziłem. Byłem przecież na jakimś zadupiu, nie ma szans żebym sam wrócił, nie ma szans żeby ktoś mnie znalazł.
- Andris... miałeś mnie pilnować
Zasłaniając oczy szedłem przed siebie i nagle wpadłem na coś co przypominało konia. To samo co ciągnęło mnie wcześniej zmusiło mnie do zajęcia miejsca w siodle. Zwierze współpracowało, najprawdopodobniej było opętane.

Andris
- Ile to jeszcze zajmie? Daleko jeszcze? - pytałem dreptając za krasnoludem
- Spokojnie - odparł Dorian niechętnie
- Bogowie... dosłownie na pięć minut go zostawiłem
- Może ma cię dość
- Ale...  - i tu się zawahałem. Nie zdawałem sobie sprawy jaką ważną decyzję właśnie podejmowałem... - Może masz rację... tylko czemu nic nie powiedział...? Gdyby chciał odejść to by powiedział, nie ryzykowałby że go oskarżymy o zdradę i czysty materializm
- A może właśnie to prawda? Kochasz go a miłość jest ślepa...
- Nie zrobiłby tego...
- Znasz go?
- Jego nikt tak naprawdę nie zna, on jest nieprzewidywalny
- Sam więc widzisz. Warto tracić dla niego głowę?
- Może mówisz mądrze ale ja... wolę być głupi i za nim biec niż potem żałować
- Jak chcesz... Daj pyska! - przyciągnął mnie i pocałował w policzek - Biegnij i oby ci bogowie sprzyjali! Aha i jeszcze to - wziął moją dłoń i włożył tam coś.
- Dziękuję. Jestem twoim dłużnikiem
- Cały czas prosto i wyjdziesz na wschód, od strony morza - powiedział oddając mi pochodnię. Zapomniałem nawet go zapytać jak on sobie bez niej poradzi i pobiegłem w stronę wyjścia z kopalni. Spojrzałem na dłoń, dał mi obrączki o których wspominał Leo, miały ciemno srebrny kolor a na krawędziach były jaśniejsze, były na łańcuszku, założyłem go na szyję. Wyszedłem wśród ostrych skał, przed sobą miałem urwisko i morze. Był sztorm, lał deszcz i dął wicher. Zostawiłem pochodnię i ruszyłem na północ. Po kilku krokach zatrzymałem się i usiadłem na mokrym kamieniu za nic mając wiatr i deszcz zacinający mi w twarz bez litości. Może gdybym wtedy się nie zatrzymał wszystko potoczyłoby się inaczej ale... zacząłem o tym wszystkim myśleć. Leo mówił że wszystko jest tylko grą, cel jest prosty, świat ma pozostać ludzki. Być może przeniesiono nas tu za karę. Być może przeniesiono nas tu żebyśmy ten świat naprawili. Tylko dlaczego w takim razie odebrano nam moce? Przed tym życiem miałem wiele ciekawych zdolności chociażby panowanie nad zwierzętami, Leo natomiast był przecież w stanie uniestwiać całe planety, był potężny. Gdyby chcieli żebyśmy ratowali ten świat to nie odbierali by mu mocy. Tak w ogóle często posługiwaliśmy się słowami oni, tamci... Skąd w ogóle wiadomo czy istnieją? Może tym wszystkim kierują tak jak sądzili nasi przodkowie Disy, boginie losu... ślepe przeznaczenie... To byłoby bardziej prawdopodobne i wyjaśniało dlaczego znalazła się tu jedna z bransoletek, dlaczego tu trafiliśmy. Nagle z myśli wyrwał mnie paniczny strach że ktoś za mną stoi. Czułem to tak bardzo jak to że jestem cały mokry i mi zimno.
- Czy to takie trudne do zrozumienia? - zapytał ktoś kilka centymetrów za mną, miał dziecięcy głos. Odwróciłem się i ujrzałem chłopca w pomarańczowej bluzie z kapturem z uszami naciągniętym na oczy.
- Co...?! - o mało nie upadłem, on wziął mnie za ramię i zmusił do pozostania na kamieniu
- Wyjaśnię ci to na przykładzie... może tak będzie jaśniej...
- Ale co...
- Kiedy sadzisz dajmy na to truskawki
- Truskawki?!
- Posłuchaj mnie Andrisie i daj mi skończyć. Sadziłeś kiedyś truskawki?
- Nie...
- Nie ważne... wyobraź sobie że sadzisz... no i... nie sadzisz jednego krzaczka... sadzisz kilka, prawda?
- Nie wszystkie wyrosną...
- Właśnie tak. Zaczynasz jarzyć. Jedne są silniejsze inne słabsze, czasem ich korzenie się plątają... szkodniki przełażą z jednego świata, tfu! krzaczka na drugi. Każdy krzaczek wygląda inaczej ale ma te same elementy, liście, łodygi... tak jak światy, każdy ma ludzi, demony, piąty żywioł... Nadchodzi czas żniw, żeby kwiat zaowocował co trzeba zrobić?
- Zapłodnić go...?
- Brawo bystrzaku. Jak to zrobić?
- Przenieść pyłek z jednego na drugi...
- Rozumiesz już więc co tu robisz pszczółko?
- Nie
- Eh... wybraniec jest owocem. On robi raz na czas porządek z demonami. Żeby powstał na świecie musi się pojawić ktoś z innego świata i przenieść piąty żywioł
- Przecież nam go odebraliście!
- Co?
- Piąty!
- Nie... Wiesz jak pszczoły przenoszą pyłek?
- No na tych swoich nóżkach! Ale co to ma do rzeczy?!
- Nóżkach? Albo rączkach... co ma Leoś na rączkach?
- Poddaje się!
- Bransoletkę...
- Błagam powiedz mi to tak żebym zrozumiał!
- Ktoś z was przejmie piąty dzięki bransoletce i dzięki temu nie będzie przeżywał tego co Leo ostatnio a będzie miał w sobie piąty żywioł i spłodzi wybrańca.
- Jedyny heteroseksualista wśród nas jest żonaty z jedną z nas, co ty na to?
- Zazwyczaj poprzedni wybraniec jest ojcem lub matką nowego. Zanim zaczniesz dramatyzować wysłuchaj kilku rad... Po pierwsze. Naucz się odróżniać zło od głupoty. Jedni ludzie będą na pozór wam szkodzić inni będą bardzo przyjaźni i mili ale demony są przebiegłe musisz kierować się sercem. Po drugie. Goń go!
- A co z Zakonem? Po czyjej stronie są?! - wykrzyczałem w pustkę. Deszcz wciąż padał, wiatr wciąż wiał, morze wciąż szumiało a ja nie miałem zielonego pojęcia co się właśnie stało.
- Andris?! - usłyszałem dziewczęcy głos, aczkolwiek taki stanowczy i władczy że to musiała być...
- Eliot!
- Gdzie on jest?! Błagam powiedz że wiesz...
- Zwiał mi sprzed nosa. Przysięgam że jeszcze rano przyniósł mi picie bo miałem kaca a chwilę...
- Poczekaj - uniosła dłoń, stanęła w końcu przy mnie, dotychczas bowiem przedzierała się przez skały - wybacz że ci przerwę ale musimy go gonić. Za wszelką cenę...
- Ja też ci przerwę. Widziałem się z wyrocznią
- Co? Kiedy?
- Teraz przed chwilą... albo kilka godzin temu... straciłem poczucie czasu
Poczułem jak objęła mnie ramieniem - Rany... ty jesteś cały mokry, przecież dostaniesz zapalenie płuc ty pało!
- Uh...
- Słuchaj musimy się gdzieś skitrać zbiera się na burzę - zmusiła mnie do wstania i pociągnęła za sobą. Długo musiała mnie namawiać ale w końcu przyjąłem od niej kurtkę i czapkę gdy groziła mi nożem. Założyła mi na ramię karabin i kazała się trzymać, wsiedliśmy na motor. Prowadziła tak samo jak jej brat - serce miałem w gardle. Nie zwracała uwagi na światła, czerwone czy zielone ona wymuszała na wszystkich pierwszeństwo, kilka razy o mało kogoś nie potrąciła. Kiedy tylko byłem w stanie coś powiedzieć mówiłem o pierdolonych truskawkach a ona się śmiała.
- Nie zostawiaj go - powiedziała w końcu - Możesz się na niego obrazić, nakrzyczeć, pozwalam ci nawet mu wpierdolić ale go nie zostawiaj. On cię kocha. Co on może jeśli takie jego przeznaczenie?
- Ja wiem, wcale go nie chcę zostawiać, bardziej bym się martwił, że to on mnie rzuci
- Niech spróbuje! Już ja mu dam!
Usłyszeliśmy syreny. Eliot przyspieszyła. Zbliżaliśmy się właśnie do wjazdu na płatną autostradę. Policja była za nami. Przed nami samochody stały w kolejce do bramek, gdzie pobierano opłaty. Było sześć przy dwóch stały samochody, Eliot przyspieszyła jeszcze bardziej, przestawało już padać
- Co ty zamierzasz zrobić?!
- Stul pysk! - warknęła dodając gazu
- Eliot zabijesz nas!
Wjechaliśmy z całym impetem w szlaban. Wbrew naszym oczekiwaniom nie złamał się, motor został a my polecieliśmy w przód. Spadając przeturlałem się przez bark i praktycznie od razu wstałem trochę tylko zszokowany, Eliot leżała na brzuchu, nieruchomo. Podbiegłem do niej i powoli przewróciłem na plecy, po czole ciekła jej krew z rany na głowie.
- I dlatego właśnie wolę jeździć konno
- Andris... poczekaj, nie mogę oddychać...
- Mała! Bo ci zrobię usta-usta
- Spierdalaj!
- Zaraz cię stąd zabiorę - powiedziałem wstając. Stanąłem przed kierowcą który właśnie wjechał na autostradę czarnym golfem. Zatrąbił. Opuścił w końcu szybę
- Czego chcesz debilu?! Odsuń się!
- Wysiadaj!
- Eee... Nie...?
- Wysiadaj to się nikomu nic nie stanie - powiedziałem zdejmując karabin
- Czekaj! Okej, okej... - wysiadł z rękami w górze
Podniosłem z ulicy plecak i wrzuciłem do samochodu.
- Biegnij na co czekasz! - wrzasnąłem na kolesia który wciąż mi się przyglądał z dłońmi na karku. Puścił się sprintem w stronę nadjeżdżających policjantów. Ja tym czasem pozbierałem Eliot i posadziłem z tyłu
- Daj mi spluwę będę nas osłaniać - mruknęła
- Spróbuje ich zgubić
Ruszyłem z piskiem opon
- O tak... cztery pasy tylko dla mnie, zablokowali ruch. Jak się czujesz?
- Zajebiście stary... zajebiście, chyba skręciłam kostkę
- To nic takiego
Przyspieszyłem. Policja jechała niezmordowanie za nami. Tak jakiś czas aż dotarliśmy do skrzyżowania. Czekali na nas. Byliśmy otoczeni. Rozstawili kolczatki, stali za samochodami i celowali w nas
- Mają rozmach skurwysyny - mruknęła Eliot przeładowując broń
- Co robimy? - zapytałem zwalniając
- Jedź! Nie hamuj! Jedź! - w między czasie zerknęła na mapę, którą wcześniej wyłożyła na siedzenie - Pod nami jest drugie piętro, jakby przecina się pod nami inna droga. Gdybyśmy zeskoczyli...
- Jak zeskoczyli?! Masz na myśli samochodem?
- Tak
- Jesteś pojebana
- Wiem ale wolisz dać dupy?
- To żeś powiedziała. Gejowi.
- To była przenośnia czy tam metafora. Skok nie był metaforą więc dawaj
- O bogowie - westchnąłem, wrzucając kolejny bieg. Docisnąłem pedał do dechy i skręciłem na barierkę. W ostatnim momencie zamknąłem oczy. Nie mogłem wytrzymać. Poczułem silne uderzenie i zgrzyt blachy. Po chwili uderzyliśmy mocno w ziemię, nie wiem jak znoisło to zawieszenie ale zarylimy podwoziem po czym wjechaliśmy na barierkę kolejnego piętra. Tej jednak już nie wygięliśmy tak żeby spaść niżej, odbiliśmy się i przez chwilę jechaliśmy bokiem żeby wreszcie po długim dachowaniu zatrzymać się na środku ulicy. Wyczołgałem się z samochodu, Eliot podała mi plecak i z moją pomocą również opuściła auto.Zaczęła kaszleć.
- Mała musimy spadać
- Daj mi złapać oddech
- Chodź - objąłem ją i pociągnąłem za sobą. Skierowałem się w stronę samochodów stojących za nami
- Mamy przejebane - jęknęła
- Wiem ale... wymyślisz coś prawda? Eliot?
- Tak. Razem coś wymyślimy
Jeden z ludzi którzy zatrzymali się przed wypadkiem wyszedł z samochodu i podbiegł do nas
- O Boże! Co się stało? Jesteście cali? Zadzwonić po karetkę???
Z bólem serca przystawiłem mu pistolet do skroni
- Hej! Chciałem tylko pomóc - podniósł ręce - Nie zabijaj mnie! Błagam! Nic nie widziałem!
- Potrzebuję samochodu - powiedziałem
- Weź go sobie w cholerę, tylko mnie oszczędź, mam chorą żonę, ktoś się musi nią opiekować!
- Jak się nazywa?
- Kto?
- Twoja żona? I w jakim jest szpitalu?
- Joaśka Gwint, leży tutaj w Czarnocinie. Nie rób jej krzywdy!
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyłem z piskiem opon, dotarliśmy do zjazdu z autostrady. Chyba ich zgubiliśmy. Wkrótce wyjechaliśmy z miasta, jechaliśmy podziurawioną drogą wśród zwyczajnych domków i osiedlowych sklepów. W końcu zatrzymałem się przy jednym. W środku było kilku tak zwanych żuli, za ladą stała delikatnie mówiąc niezbyt atrakcyjna dziewczyna.
- Dzień dobry...
- Dobry - odparła niechętnie
- Jest lód?
- Jaki lód?!
- Taki żeby na skręconą kostkę przyłożyć...
- Nie ma...
- Oh... a jakieś bandaże?
- Nie ma, pan zapyta w aptece
- Kup mrożone frytki - powiedział jeden z pijaczków
- A faktycznie - ucieszyłem się - dobry pomysł
Wziąłem frytki z lodówki, zgrzewkę wody i czekoladę
- Czternaście pięćdziesiąt - warknęła ekspedientka
Rzuciłem jej ostatnie dwie dychy, wziąłem resztę i wróciłem do samochodu, Eliot siedziała na masce, odwrócona do słońca.
- Ciepło się zrobiło - mruknęła
- Ano, przejaśniło się
- Co tam masz? Na chuj ci frytki?
- Nie było lodu to wziąłem to - rzuciłem jej paczkę - zdejmuj buta
- Chyba trzeba ją nastawić...
- Jak trzeba to ci nastawię, pokaż...
Zdjąłem jej buta, nastawiłem kostkę przyłożyłem frytki i obwiązałem bandażem, który znalazłem w plecaku. Eliot zwróciła uwagę że jestem jeszcze mokry. Przebrałem się więc w suche ciuchy, oddałem jej kurtkę. Nie miałem pojęcia gdzie jesteśmy. Po jakiejś pół godzinie, Eliot stwierdziła że jest już lepiej. Między czasie coś zjedliśmy. Kiedy zauważyłem że ze sklepu wychodzi ten koleś co mi doradził z tymi frytkami, podszedłem do niego z mapą żeby mi wytłumaczył jak dojechać do Rawil. Powiedział że jesteśmy jeszcze daleko od granicy ale jeśli wyjedziemy teraz to będziemy na rano.
Tak więc pojechaliśmy. Samochód którym teraz jechaliśmy nie był poszukiwany ale mimo wszystko kradziony. Cały czas byłem spięty, bałem się że jak nas zatrzymają i sprawdzą dokumenty...
Eliot siedziała obok mnie z przodu, w kapturze. Jechaliśmy dość dobrą drogą, po obu stronach były tylko pola uprawne, niebo było czyste i tylko kałuże gdzie nie gdzie wskazywały że wcześniej lało.
- Andris widziałeś?
- Co?
- Zatrzymaj się
Posłuchałem jej. Zwolniłem i stanąłem na poboczu. Ona od razu wysiadła i pobiegła w zboże
- Eliot?
- Tam się coś ruszało!
- To co? Może jakieś ptaki...
- Intuicja Andris, intuicja
- No dobra...
Szliśmy chwilę do miejsca w którym rzekomo coś widziała. Nagle zatrzymała się gwałtownie. Przed nią rzeczywiście coś się ruszało. I było to nasze zwierze, nadal nie wiem jak się nazywa, Pochylało się nad czymś.
- Cześć mały... zacząłem go głaskać kiedy mnie rozpoznał i zaczął się łasić
- A nie mówiłam? Andris, co to jest? To nie Leosia? - podniosła z ziemi coś co obwąchiwał zwierzak, rzuciła mi łańcuszek z wisiorkiem. Rozpoznałem turkawkę, miałem taką samą dostaliśmy je na prezent ślubny od znajomych bliźniaczek. Ścisnąłem ją w dłoni
- Tak to jego...
- Widzisz te kopyta - wskazała ślady na ziemi - Jechał na północ, na Rawil
- Jakie wielkie... normalny koń takich nie ma
Eliot wzruszyła ramionami, po chwili zauważyła coś trochę dalej, poszedłem za nią.
- Patrz! Kupa od konia! Jeszcze ciepła
- Eee...
- Daj spokój! Jakbyś nigdy kogoś nie śledził... Wiesz co to oznacza?
- Ty ich dotknęłaś???
- Co za różnica? Są ciepłe to znaczy że świeże, jechał tędy niedawno!
- Och! Głupi jestem, chodź jedźmy, dogonimy go!
Rzuciliśmy się pędem do samochodu, stwór pobiegł za nami, głośno zawodząc.
- Musimy go jakoś nazwać - mruknąłem, odpalając samochód
- Znajda
- Niech będzie Znajda... Podoba ci się mały?
Znajda szczeknął potakująco. Po kilku minutach jazdy przy drodze dało się zauważyć stratowaną trawę. Jechaliśmy jego tropem. Całą noc prowadziłem samochód, Eliot spała. Nad ranem dotarliśmy na granicę lecz Leona nie dogoniliśmy. Byłem jednak pewien że siedzimy mu na ogonie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz